niedziela, 17 lutego 2013

Rozdział 1.

 

Korzystaj póki możesz


    Delikatnie przygładziła fałdy czarnej, długiej sukni. Krój dopasowany był do figury dziewczyny. Materiał swobodnie spływał do ziemi, jeszcze bardziej wysmuklając nogi brunetki. Jedwab przyjemnie muskał jej jasną skórę, wywołując gęsią skórkę. Brązowe oczy zmierzyły postać w lustrze. Była świadoma swojej urody. Ciemne, długie loki kaskadami opadały na plecy, przynosząc na myśl bukiet róż. Gładka cera, nie skażona ni blizną, nigdy się nie rumieniła. Hipnotyzujące oczy rzadko się śmiały; głębia zieleni pochłaniała jednak spojrzenia wielu mężczyzn. Zgrabny, mały nos i pełne usta dopełniały całości. Efekt był niesamowity, choć wyglądała niczym z marmuru. Zimna, acz piękna.
      Palcami przeczesała grzywkę. Usłyszała donośne pukanie do drzwi.
- Derianno, już czas - matka dziewczyny dumnym krokiem weszła do pokoju. Beznamiętnym wzrokiem przyjrzała się córce, chrząkając niespokojnie.
- Oczywiście, zaraz zejdę - posłusznie kiwnęła głową. Kobieta zatrzasnęła drzwi. Brunetka westchnęła zrezygnowana. Była świadoma tej swojej cholernej urody. Urody, która teraz pcha ją po schodach do salonu. Urody, przez którą musi się dzisiaj sztucznie do wszystkich uśmiechać. Z chęcią by sobie jej troszkę ujęła, by mieć choć tydzień wytchnienia od wszelkich uroczystości. Ale tylko troszkę.
      Był to szesnasty dzień miesiąca trzeciego roku 354 ery Mannaz. Derianne Viscount z pewnością zapamięta tę datę na zawsze. Miała właśnie zostać przekazana w ręce jej przyszłego małżonka - według wieloletniej, rodzinnej tradycji. Jej nazwisko miało setki lat. Istniało jeszcze setki lat przed obecną erą, więc przodkowie bardzo dbali o trwałość ich przyzwyczajeń, nie dali jej więc nawet wyboru. Miała jedynie kiwać głową, uśmiechać się i ładnie wyglądać.
      Szła więc wolno i dostojnie, susząc proste zęby. Czuła się jak księżniczka, ale lubiła się tak czuć. Lubiła być w centrum uwagi. Nie podobało jej się jednak ograniczenie woli, co to, to nie. Ona chce sama dokonywać wyborów. Zdawała sobie sprawę, że jest rozpuszczona - nawet bardzo. Ale na taką ją wychowano. Dorastała w luksusach, obracała się w śmietance towarzyskiej od najmłodszych lat. Nie mogła stać się inna.
      Stanęła obok rodziców. Wyglądali na kochającą, szczęśliwą rodzinę. Chciałaby taką mieć. Oczywiście, kochała i matkę, i ojca. Zadbali o jej edukację, zdrowie. Zabrakło tylko silnej więzi. Ojciec położył ciężką dłoń na ramieniu córki. Matka rozpoczęła przedstawienie - jak zwykła złośliwie nazywać przemówienia kobiety.
- Największym szczęściem rodzica jest widok dorastającego dziecka. Z każdym rokiem nabiera doświadczenia, wiedzy. Stają się samodzielne - dodała z cierpkim uśmiechem - Nadchodzi w końcu ten czas, kiedy trzeba wypuścić ptaszka z gniazda - Derianne pomyślała raczej o metalowej klatce - by sam poznał uroki otaczającego nas świata. Dla nas, opiekunów, jest to niezwykle bolesna część wychowania. Dziś, w przeddzień dziewiętnastych urodzin naszej kochanej córki, pragniemy z małżonkiem przekazać ją przyszłemu partnerowi. Żywię głęboką nadzieję, że zajmie się nią odpowiednio, otaczając godną troską i opieką. Z bólem, a jednocześnie radością w sercu, dajemy wam, młodym, błogosławieństwo - kobieta chwyciła dłoń brunetki i pociągnęła w stronę "jej przyszłego partnera". To samo uczynili rodzice mężczyzny. Tak, mężczyzny. Dużo starszego, z resztą. Derianne z niesmakiem przyglądała się długiemu wąsowi na pooranej zmarszczkami twarzy. Zimne spojrzenie utkwił w jej dekolcie, obrzydliwe. Ojciec jej wybranka poklepał syna po plecach. Dziewczyna starała się zrozumieć, dlaczego mężczyzna gruba po czterdziestce mieszkał z matką. Nadopiekuńczość? Czy za tym kryło się coś więcej. Zamiłowanie brunetki do kryminałów zaczęło podsuwać mroczne możliwości. 
      Nie rozpaczała z powodu wieku faceta. Była świadoma, że ojciec woli doświadczonych mężczyzn, przy których jego córeczka byłaby bezpieczna. Rodzaj miłości? Na ich miarę, tak. Modliła się jedynie, by ceremonia ślubna odbyła się najwcześniej za kilka miesięcy. Wiedziała, że matka będzie pośpieszać, obawiała się, że rodzina Harolda - cóż za pospolite imię, myślała Derianne za każdym razem - rozmyśli się z małżeństwa i cały ich spadek przypadnie jedynie synowi. Niestety dla panny młodej, państwu Winslet dziewczyna bardzo się spodobała. Cieszyli się, że ich niemłode już dziecko ustatkuje się.W sali rozległy się brawa na cześć przyszłych nowożeńców.
- Zapraszam gości do stołu - zawołał wesoło jej ojciec. Znudzona Derianne szybko odeszła od grupki bogatych panien, dyskutujących na tematy związane z urodą. Mimo własnego uroku, brunetka nie interesowała się najnowszą modą czy sławną marką kosmetyków. Wyprostowana usiadła przy jednym z nakryć i czekała, aż wynajęty na ten dzień służący naleje jej zupy. Przyjrzała się głębokiemu talerzowi. Drobne, fioletowe kwiatuszki zdobiły porcelanowe naczynie. Łodyżki splatały się ze sobą, tworząc mozaikę płatków. Z letargu wyrwało ją nagłe nałożenie grzybowej. Wianuszek zniknął pod powierzchnią dania. Zrezygnowana zaczęła spożywać posiłek. Nigdy nie lubiła pieczarek - wręcz mdliło ją od nich. Jednak zasady wpajane jej od najmłodszego zabroniły choćby skrzywienia się. Masz co jeść? Korzystaj, póki możesz - mawiała jej matka. Nabierała więc na łyżkę kolejne porcje i z pokorą połykała całość, nie mrugnąwszy. Lata praktyk. 
      Goście w godzinach wieczornych zaczęli się rozchodzić. Przez całe przyjęcie nie wymieniła z Haroldem ani słowa. Bała się, jak będzie wyglądało ich przyszłe życie. Miała zamiar porozmawiać o tym z matką. 
- Zastanawiam się - zaczęła niepewnie - czy oczekujesz ode mnie wnuka - spojrzała na kobietę wyczekująco. Ta w odpowiedzi uniosła brwi, zaskoczona.
- Oczywiście, cóż to za pytanie - zaśmiała się nerwowo.
- Ale czy... - zawahała się - czy to szybko ma nastąpić?
- Derianno - matka zaczęła łagodnie - obowiązkiem każdej kobiety jest urodzić dziedzica. Nasz dorobek nie jest mały. Musimy mieć fundament...
- Wiem, jaki jest mój obowiązek - brunetka przerwała ostrzej niż zamierzała - Wiedz jednak, że nie zamierzam spełniać waszych chorych zachcianek. To moje ciało i mam prawo...
- Nie masz żadnego prawa, dopóki żyjesz na czyimś utrzymaniu! - jasnowłosa podniosła głos. Kolor swoich loków odziedziczyła po zapracowanym ojcu, oczy miała matki.
- W tej sprawie akurat nie odpuszczę, mamo. Nie oddam dziewictwa jakiemuś dziadowi! - dziewczyna nie wytrzymała i też zaczęła krzyczeć. Poczuła ból na policzku. Mogła wiele zarzucić rodzicom. Nieczuli, aroganccy, egoiści. Jednak nigdy jej nie uderzyli. Zszokowana patrzyła na czerwoną ze złości kobietę.
- Uważaj na słowa, pannico. To twój przyszły mąż - ucięła i wyszła, trzaskając drzwiami. Derianne zacisnęła zęby, poczuła łzy na twarzy. Szybkim ruchem ręki starła niechciane krople. Zirytowana i wystraszona reakcją rodzicielki usiadła na łóżku. Zrzuciła z nóg szpilki, dając ulgę zdrętwiałym nogom. Była pełnoletnia,  jednak ograniczano jej prawa. Każdą decyzję musiała omawiać z innymi. Nie mogła mieć własnego zdania. Zazdrościła prostym dziewczynom, żyjącym w małych mieszkaniach z czułymi rodzicami. Tak bardzo im tego zazdrościła.
      Obudziła się późnym rankiem. Zdziwiona, że nikt nie przyszedł jej wyciągnąć spod kołdry, zwlokła się z łóżka. Zaspana, zarzuciła na siebie cieni szlafrok i na boso zeszła do jadalni. Ojciec czytał gazetę, matka podgrzewała już mleko, słysząc pewnie moje kroki. 
- Dzień dobry - przywitałam się grzecznie. Policzek już nie bolał, wspomnienie pozostało. 
- Jak się spało? - tradycyjnie spytał pan Viscount. Był właścicielem wpływowej firmy, zarządzającej finansami miasta.
- Wspaniale, dziękuję. Wychodzicie dziś gdzieś? - spytała na pozór obojętnie. Planowała krótki spacer po mieście, a rodzice na pewno nie pozwoliliby jej się na tyle oddalić od domu.
- Ciotka Mona nas do siebie zaprosiła na obiad. Masz ochotę jechać z nami? - otworzyła szerzej oczy. Nigdy nie pytali jej o zdanie.
- Mogłabym zostać w domu? - zapytała z nadzieją. Ojciec kiwnął twierdząco.
- Oczywiście.
      Derianne związała włosy w kitkę i ubrała płaszcz. Była wczesna wiosna, bywało więc chłodno. Rodzice zostawili jej klucz na wypadek listonosza lub innego dostawcy. Dzisiaj miała zamówić sobie obiad z okolicznej restauracji. Zamknęła dokładnie drzwi i opuściła posiadłość. Czuła się jak uciekinierka, w sumie nią była. Miała wrażenie lekkości i wolności. Upajając się każdym podmuchem wiatru, ruszyła w stronę miasta. Rzadko tam bywała, jednak drogę znała niemal na pamięć. Dwa razy spytała przechodnia dla pewności.
      Rozglądała się zachwycona, podziwiając podniszczone kamieniczki. Była bardzo spostrzegawcza, nauczyła się doceniać sztukę, którą z pewnością były rzeźbienia na ścianach. Zadowolona, że postanowiła założyć wygodne trampki, spacerowała po zatłoczonej dzielnicy. Grupa dzieci w obdartych ubraniach wesoło ganiała się po chodniku, co jakiś czas popychając innych. Brakowało w jej życiu właśnie takiej beztroskiej wesołości. Chciałaby czasem głupio pożartować, nie martwiąc się o zasady dobrego wychowania. Chciałaby iść tą drogą i gwizdać. Ale nie umiała gwizdać, nikt jej nigdy nie wytłumaczył, jak. Chciałaby krzyknąć przyjaciołom "hej!". Ale znała jedynie sztywne kobiety z wysokim statusem społecznym. W pewnym momencie jeden z chłopców szturchnął ją, pozostawiając na jasnym płaszczu brzydką smugę. Odruchowo chciała zbesztać winowajcę. Dziecko spojrzało na nią ze skruchą. Błagalne spojrzenie ostudziło jej gniew. Derianne uśmiechnęła się ciepło i pogłaskała młodziaka po tłustej główce. Spłoszony chłopaczek odbiegł od brunetki. Spojrzała na zegarek, zbliżała się godzina 16:00. Musiała wracać, jeśli chciała zdążyć przed rodzicami.
      Nacisnęła klamkę i odetchnęła z ulgą. Drzwi były zamknięte, więc jeszcze nie wrócili. Uspokojona przekręciła klucz i weszła do domu. Zmęczona, ale szczęśliwsza zdjęła brudny płaszcz i buty. Z uśmiechem włączyła wieżę w salonie i wzięła ponch. Usiadła wygodnie na pikowanej kanapie, popijając napój. Słodycz przyjemnie drażniła jej podniebienie. Przymknęła powieki. 
      Dzwonek telefonu obudził ją. Wystraszona zerwała się z kanapy, potrącając kieliszek z niedopitym ponchem. Podbiegła do źródła dźwięku i podniosła słuchawkę.
- Derianne, słucham? - odchrząknęła.
- Dzień dobry, Derianno, mówi ciocia Mona - usłyszała poważny głos. Zmarszczyła brwi. Czyżby miała jej za złe, że nie przyjechała z rodzicami?
- Cześć, ciociu, jak minął obiad? - spróbowała miło zagadać.
- Bardzo dobrze, dziękuję. Szkoda tylko, że Audrey i Marvel nie przyjechali - serce brunetki zabiło szybciej. Nie przyjechali? Zazwyczaj są bardzo punktualni i rzetelni. Może coś im wypadło.
- Niestety, nic nie wiem na ten temat, ciociu. Rodzice wyjechali do ciebie z dwie godziny temu - zaczęła skruszona - Zadzwonię zaraz do mamy i dam ci, ciociu, znać.
- Kochana, jakbym nie próbowała. No nic, zadzwoń - rozłączyła się. Derianne jeszcze przez chwilę trzymała w dłoni słuchawkę, po czym szybko wybrała numer pani Viscount. Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć sygnałów. Włączyła się poczta głosowa. Dziewczyna nagrała prośbę o oddzwonienie. Zmartwiła się, ponieważ jej rodzice byli nadzwyczaj odpowiedzialni, a umówione spotkanie traktowali jak świętość. Choć religijny nie byli. Z szybko bijącym sercem usiadła z powrotem na kanapie i czekała na telefon. Tykanie zegara przypominało o upływie czasu, w końcu wybiła godzina 17:00. W brzuchu jej zaburczało. Przypomniała sobie o pobliskiej restauracji. Szybko zamówiła pierogi z dostawą do domu. W celu zabicia zdenerwowania, chwyciła pierwszą lepszą książkę. Nie patrząc nawet na tytuł, zaczęła czytać. Niepokój jednak utrudnił jej wszelkie rozumienie tekstu, zrezygnowana więc odłożyła tom na regał. Rozległo się pukanie. Niemal podbiegła do drzwi i je zamaszyście otworzyła. 
Zamknij swe oczy i porzuć to złe przeczucie.
Zamknij swe oczy i policz do trzech.* 
- Dostawa - po drugiej stronie dostrzegła ubranego w firmowy mundur kierowcę. Zawiedziona odebrała zamówienie, prosząc o dopisanie należności do rachunku. Czując pieczenie w oczach, usiadła do stołu i zaczęła przeżuwać ruskie. Naprawdę martwiła się. Czuła, że mogło coś złego się stać, państwo Viscount nigdy nie znikali w ten sposób. Zdenerwowała się na tatę, który nigdy nie nosił przy sobie telefonu. Spojrzała na nowy model, leżący na komodzie. Teraz zrozumiała, jak bardzo potrzebowała tej dwójki oziębłych osób. Jak bardzo jej na nich zależało. Kochała ich na swój własny, pokręcony sposób. Znów rozdzwonił się telefon .
- Derianne Viscount, proszę? - zapytała z nadzieją.
- Witam, nazywam się Kepner Bount. Jestem lekarzem na oddziale chirurgii urazowej. Przywieziono Pani rodziców - brunetka zamarła. Mieli więc wypadek. 
- Czy nic im nie jest? - niemal załkała. Dłoń przycisnęła do ust, żeby nie dyszeć do słuchawki.
- Pani ojciec został postrzelony podczas kierowania samochodem. Wjechali w rów. Może Pani przyjechać? Potrzebujemy podpisów - zupełnie zignorowała jej pytanie. Mówiła monotonnym głosem, jakby informowanie rodziny o tragedii była dla niej codziennością. 
- Już jadę.
      W mieście, w którym dziewczyna mieszkała, był tylko jeden szpital. O tej godzinie nie było już korków, więc taksówka bez problemów podwiozła ją na miejsce. W pośpiechu wysiadła i pobiegła do recepcji.
- Nazwisko?
- Viscount.
- Proszę tędy - obowiązkowe procedury zabierały mnóstwo czasu, a ciemnowłosa zaczęła się niecierpliwić. Pielęgniarka zaprowadziła ją do niedużej sali z jednym łóżkiem i wyszła. Derianne niepewnie podeszła. Pod białą kołdrą nieprzytomna leżała jasnowłosa kobieta. Dziewczyna delikatnie pogłaskała ją po poranionej głowie. Żyła. Tyle wystarczyło. 
- Panno Viscount - podskoczyła wystraszona. Do pokoju weszła niska, pulchna mulatka - Jestem doktor Mount, operowałam Pani ojca.
- Operowała Pani? Proszę mi powiedzieć, co z nim - zielonooka spanikowała.
- Proszę się nie martwić. Stan obojga jest stabilny. Kula nie uszkodziła punktów witalnych, narządy są całe. Stracił dużo krwi, ale przeprowadziliśmy transfuzję - uśmiechnęła się ciepło - Pani matka ma jedynie złamaną rękę, ale szybko dojdzie do siebie. Proszę tylko podpisać potwierdzenie o poinformowaniu rodziny. Zaprowadzić Panią do ojca? Powinien się niedługo obudzić - wskazała długi korytarz. Dziewczyna, nieco uspokojona, podążyła za lekarzem.
      Nieprzytomny mężczyzna wyglądał na bardzo odprężonego. Rozluźniona twarz dawała złudzenie snu. Do rąk  podłączonych miał mnóstwo przewodów i rurek. Ekrany, stojące przy łóżku, wskazywały każdą zmianę. Równomierne pikanie świadczyło o dobrym stanie pacjenta. Poczuła palce na ramieniu. Jej ojciec patrzył na nią, uśmiechając się. Odwzajemniła gest. 
- Tato... - mężczyzna położył jej dłoń na ustach, by nic nie mówiła. Wiedział. Wiedział, co chciała powiedzieć. 
- Ja ciebie też, słonko - Derianne popłakała się. Nieważne, ile na nich narzekała. Byli jej rodzicami. Potrzebowała ich. Pikanie nagle gwałtownie przyspieszyło. Przerażona spojrzała na twarz ojca. Była sina. Zawołała lekarza. Jacyś obcy ludzie odciągnęli ją od łóżka, szarpała się. Lekarze wymieniali niezrozumiałe dla niej dolegliwości. Kazali jej poczekać przed salą i zasunęli żaluzje. Zapłakana usiadła na krześle. Nie trwało to długo, doktor Mount wyszła, ściągając fartuch i maskę. Uśmiechnęła się dobrodusznie, zapalając w sercu Derianny iskrę nadziei, by po chwili zgasić ten płomień smutnym pokręceniem głowy.    



* fr. piosenki Groove Armanda - Think Twice



Dziękuję ogromnie za komentarze pod Prologiem, to wiele znaczy dla każdego twórcy :)
Rozdział pierwszy dedykuję pierwszej obserwatorce, Alastrionnie  
Przyznam, że planowałam to inaczej rozegrać. Mieli po prostu zginąć w wypadku, ale kiedy pisałam fragment o czekaniu na telefon, zorientowałam się, że czytelnik od razu się domyśli. Mam nadzieję, że się spodoba i do rozdziału 2.

Szukam Bety, która sprawdzałaby moje wypociny.  

wtorek, 12 lutego 2013

Prolog

 

„Poczucie bezpieczeństwa”


      Dostrzegła swoją przyszłą ofiarę. Bezwiednie oblizała wargi, niespokojnie śledząc poczynania celu. Nieświadomy niebezpieczeństwa mężczyzna rozpalił ognisko i usiadł przy płomieniach, pragnąc ogrzać skostniałe dłonie. Dym paleniska uniósł się wysoko ku niebu, zdradzając ewentualnym podróżnikom pozycję starca. Gwiazdy migotały rytmicznie na granatowym sklepieniu, dając poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Kobieta nieznacznie wychyliła się zza drzewa, by lepiej widzieć obiekt. Głowa siwowłosego delikatnie kołysała się, ukazując zmęczenie. Brunetka uznała, że to idealny moment na rozpoczęcie misji. Jak najciszej potrafiła, zdjęła z ramienia łuk refleksyjny i wyjęła z kołczanu drewnianą strzałę. Ostro zakończony patyk przyłożyła do majdanu. Niewprawionym ruchem naciągnęła cięciwę i wycelowała w ruszającą się twarz mężczyzny. Starała się dokładnie wymierzyć odległość i kąt, prawidłowo ustawić ręce, uważając, by nie drgnęły dłonie. Napięła mięśnie, oddech brunetki stał się niespokojny, serce przyspieszyło. Wybrała zarumieniony od chłodu policzek. Ze świstem wypuściła strzałę. Kobieta zamarła w przerażeniu, kiedy broń przeleciała dobre pół metra od starca, budząc go. Zszokowany krzyknął i zerwał się na nogi. Rozejrzał się w poszukiwaniu zagrożenia; nie dostrzegł jednak schowanej już za pniem dziewczyny. Ciemnowłosa desperacko szukała wyjścia z sytuacji. W planie było jedynie trafienie strzałą, bez zbędnego zbliżania się. Miała także pozostać do końca niezauważona. Spocone dłonie zaczęły się trząść, w żołądku poczuła nieprzyjemny ucisk. Strach sparaliżował jej zdolność do jasnego myślenia; wszelka wiedza momentalnie wyparowała. Przełknęła ślinę. Wyciągnęła z buta krótki sztylet. Lekko przejechała ostrzem po wnętrzu dłoni, zagryzając usta, by nie pisnąć. Poczuła się lepiej; ból odpędził dezorientację, pozwolił na przejęcie władzy nad kończynami. Ostrożnie zerknęła zza drzewa. Rozgorączkowany starzec niemal biegał bo polanie, nie wiedząc, co począć. Kobieta wykorzystała moment nieuwagi i rzuciła mu się na plecy. Runęli na ziemię, wrzeszcząc. A miało być bezgłośnie.      
      Wiek i fizyczne możliwości mężczyzny nie pomagały. Opadłszy z sił, nie próbował już nawet się bronić. Czy pogodził się ze śmiercią? Tego człowiek nie jest w stanie. Zawsze, nieważne, co byśmy mówili, zawsze pozostaje ta cienka nić niezrozumienia i żalu. Śmierć wydaje się taka odległa, a trzeba uważać - przyjdzie po każdego. 
      Pewnym ruchem dziewczyna wbiła sztylet między żebra ofiary. Plama krwi na koszuli zaczęła się powiększać. Brunetka jak zaczarowana patrzyła na rozlewający się po trawie szkarłat. Mrugnęła kilka razy, wyrwawszy się z niby transu. Szok odmalował się na młodej twarzy, ramiona zatrzęsły, oczy zapiekły. Zabiła. Mężczyzna umarł szybko, bez cierpień. Jej pierwszy mord. Załkała żałośnie. On nie żyje. Poczuła dłoń na ramieniu.
- Dobra robota, Derianne.
Ogień zgasł. Gwiazdy migotały rytmicznie na granatowym sklepieniu, dając poczucie spokoju i bezpieczeństwa. 


Szczerze mówiąc, nie jestem zadowolona z prologu. Mam wrażenie, że jest banalny, nic ambitnego. Proszę o wskazówki i wytknięcie ewentualnych błędów.
Bardzo się cieszę, że kilku osobom pomysł na opowiadanie przypadł do gustu. Mam nadzieję, że na pomyśle i tym prologu się nie skończy, a sama historia wyrośnie na chociaż młodego łabędzia :)
Pozdrawiam cieplutko. 
Prolog dedykowany oczywiście mojej Felice.

niedziela, 3 lutego 2013

Powitalna

Już wkrótce pojawi się szablon, zakładki zostaną uzupełnione. Będzie to moje pierwsze opowiadanie autorskie. Dotychczas pisałam fanfiki potterowskie z czasów Harrego. Zobaczymy, jak mi pójdzie. Pracuję już nad prologiem, pomysł na historię jest. Nie obiecuję regularności. W tym roku czeka mnie ważny egzamin, prócz tego chodzę na zajęcia dodatkowe. Ciężko to wszystko pogodzić jeszcze ze sportem, ale postaram się jak tylko mogę.